Tureckie PKB rośnie szybko jak na drożdżach. Ten wzrost jest jednak niewiele wart ze względu na pikującą wartość lokalnej waluty. Ostatnia fala wyprzedaży liry to efekt wypowiedzi prezydenta Erdogana sugerującej, że administracja rządowa z tylnego siedzenia kieruje działaniami banku centralnego - pisze Marcin Lipka, główny analityk Cinkciarz.pl.
W zeszłym roku turecka gospodarka urosła o 7,4 proc. Pozytywne trendy było widać także w produkcji przemysłowej czy na rynku pracy, gdzie w ciągu 12 miesięcy nastąpił spadek bezrobocia o ponad 2 pkt proc. do 10,6 proc. Faktycznie jednak wszystkie poprawiające się wskaźniki są niewiele warte ze względu na znaczne przestymulowanie gospodarki, wysoką inflację oraz jawny wpływ władzy wykonawczej na działania banku centralnego.
Załamanie kursu liry
Tylko przez ostatni rok turecka waluta straciła 25 proc. wartości do euro i 20 proc. do dolara, osiągając przy tym najniższe poziomy w historii. Przede wszystkim jest to rezultat zbyt łagodnej polityki pieniężnej banku centralnego oraz stymulacji fiskalnej w postaci dotowanych przez państwo kredytów. Rezultatem tego jest wymykającą się spod kontroli inflacja, która w kwietniu br. wyniosła 12,24 proc. r/r. i jest o włos od osiągnięcia najwyższych poziomów od przynajmniej 13 lat. Wzrost cen odbiega także poważnie od celu banku centralnego, wyznaczonego na poziomie 5 proc.
Poza inflacją i stymulacją fiskalną kraj boryka się z bardzo wysokim deficytem na rachunku obrotów bieżących, który dochodzi do 6 proc. PKB. To oznacza, że państwo nie jest zbilansowane zewnętrznie i cierpi na chroniczny brak twardej waluty. Kapitał zagraniczny oczywiście chętnie pożyczy Turcji dolary czy euro, ale domaga się za to bardzo wysokiej premii - rentowności 10-letnich obligacji skarbowych sięgnęły w połowie maja 14,25 proc., czyli najwięcej do co najmniej 7 lat.
Brak zaufania inwestorów wynika z tego, że tureckie władze z tylnego siedzenia zarządzają działaniami banku centralnego. Potwierdził to ostatnio prezydent Erdogan w wywiadzie dla agencji Bloomberg. „Gdy ludzie popadną w kłopoty ze względu na politykę monetarną, kogo będą za to obwiniać? Będą obwiniać za to prezydenta. Musimy pokazać obraz prezydenta, który ma wpływ na politykę pieniężną” - mówił turecki przywódca Recep Erdogan.
Ułuda wzrostu zamożności
Konsekwencje nieodpowiedniej polityki gospodarczej widać w bardziej szczegółowych danych. W latach 2011-2017 nominalna wartość tureckiego PKB uległa podwojeniu. Przez te 6 lat również w ujęciu realnym (z uwzględnieniem inflacji) wzrost wyniósł 40 proc., czyli średniorocznie ok. 5 proc. Takie statystyki powinny sugerować, że kraj stał się bogatszy, a obywatele zamożniejsi. W przypadku większości państw to byłaby prawda, ale nie w kontekście Turcji.
Mimo podwojenia się nominalnego PKB wyrażonego w tureckiej lirze jego nominalna wartość przedstawiona w dolarze spadła o ok. 3 proc. z 874 do 851 mld dol. (dane S&P Global Ratings). Statystyka wygląda jeszcze gorzej, gdy wyrażamy ją w PKB na mieszkańca. Tutaj w ciągu 6 lat spadek wyniósł 10 proc. z 11,6 do 10,5 tys. dol. To jednak nie koniec problemów, gdyż te wyliczenia nie uwzględniają inflacji, która w strefie dolarowej (czyli w Stanach Zjednoczonych) podniosła ceny ok. 10 proc. w analizowanym okresie.
W rezultacie zamiast średniorocznego wzrostu PKB na poziomie 5 proc. turecka gospodarka zaliczyła realny spadek PKB na mieszkańca wyrażony w dolarze na przeciętnym poziomie 3 proc. każdego roku. To dobrze pokazuje, że nie ma darmowych lunchów, jeżeli prowadzona polityka gospodarcza zbyt mocno odbiega od ogólnego konsensusu.
Co dalej z lirą?
Przy wysokiej inflacji i zagrożeniu, że rząd w celu utrzymaniu koniunktury nadal będzie stymulować gospodarkę tanim kredytem, perspektywy tureckiej waluty są bardzo słabe. Koniec końców oczywiście za nieodpowiednią politykę monetarną oraz fiskalną zapłacą obywatele - albo utratą realnej siły nabywczej, albo gwałtownym załamaniem koniunktury, gdy pompowanie gospodarki stanie się niemożliwe.