Mijają dwie dekady, od kiedy została wprowadzona wspólna waluta. Początkowo wyraźnie pomogła ona krajom, które ją przyjęły, jednak po 10 latach stała się dla nich systemowym zagrożeniem. Ciekawostką jest natomiast fakt, że Polska, pozostając w przedpokoju strefy euro, ma komfortową sytuację — pisze Marcin Lipka, główny analityk Cinkciarz.pl.
Patrząc jedynie na kurs waluty, można stwierdzić, że od początku 1999 r. niewiele działo się w strefie euro. Zarówno teraz, jak i 20 lat temu, za jedno euro trzeba zapłacić ok. 1,14 dolara. W rzeczywistości minione dwie dekady były jednak okresem niesamowitych napięć w krajach dzielących wspólną walutę i uwidoczniły jej poważne słabości.
Od prosperity do depresji
Do 2008 r. sytuacja w strefie euro była bardzo stabilna. Inflacja była niska, a kraje, które wcześniej cierpiały z powodu wysokich kosztów finansowania zadłużenia, wreszcie odetchnęły z ulgą. Inwestorzy oceniali ryzyko bankructwa Włoch, Grecji czy Hiszpanii na bardzo podobnym poziomie jak Niemiec, czy Holandii.
Pozwoliło to krajom południa na znacznie zwiększenie poziomu inwestycji czy konsumpcji. Niestety inwestycje nie przekładały się na wzrost produktywności krajów, a jedynie generowały serię dodatkowych kosztów (np. dziesiątki lotnisk i tysiące kilometrów niepotrzebnych dróg szybkiego ruchu w Hiszpanii). Konsumpcja z kolei nie stymulowała wzrostu aktywności krajowych przedsiębiorstw, a szybko rosnące koszty pracy przy ograniczonej wydajności zniechęcały zagraniczny kapitał do inwestycji w krajach południa.
Wszystkie te niedoskonałości były ukrywane przez niewspółmiernie niskie koszty finansowania w relacji do ryzyk piętrzących się dla tych gospodarek. Gdyby euro nie było wprowadzone, wysoki deficyt na rachunku obrotów bieżących czy pojawiające się problemy sektora bankowego we Włoszech bądź w Hiszpanii szybko przełożyłyby się na osłabienie walut oraz wzrost rentowności obligacji skarbowych. Relatywne zubożenie społeczeństwa szybko zmotywowałoby władze do przeprowadzania odpowiednich reform.
Gdy w latach 2011-2015 okazało się, że trupów w szafach jest bardzo dużo (sektor bankowy w Hiszpanii, Irlandii, Grecji, Włoch czy Portugalii, brak perspektywy wzrostu gospodarczego w krajach południa, brak chęci do przeprowadzenia reform oraz osłabienie instytucji i rządów prawa w najsłabszych państwach) szybko stało się jasne, że euro zamiast być lekiem na większość bolączek Unii Europejskiej, tylko maskowało szerzącą się zarazę.
Bolesna nauczka i trudna odbudowa
Błąd zbyt szybkiego i szerokiego wprowadzenia euro połączonego z naginaniem podstawowych zasad dyscypliny fiskalnej i „przejedzenia” okresu wzrostu przez kraje południa zemścił się zagrożeniem rozpadu strefy euro kilka lat temu, wysokim bezrobociem i zmniejszeniem światowego prestiżu dla całej Unii Europejskiej.
Chociaż część krajów wyciągnęła z tego wnioski (np. Portugalia zreformowała system edukacji) wydarzenia ostatnich miesięcy z Włoch czy z Francji pokazują, że krótkoterminowe korzyści polityczne przeważają nad zdrowym rozsądkiem i koniecznością szerokich strukturalnych reform (zarówno tych stricte gospodarczych, jak i społecznych).
Pozytywnie natomiast można odebrać reformy przeprowadzane przez Komisję Europejską i EBC. Chociaż nadal brakuje wspólnego systemu gwarancji depozytów, to jednak znaczna część Unii Bankowej (wspólny nadzór czy mechanizm uporządkowanej upadłości banków) jest gotowa. Unia rynków kapitałowych także jest bliska wprowadzenia, co zmniejszy brzemię finansowania rozwoju sektora prywatnego z banków na rynek kapitałowy (akcje, obligacje), jak ma to miejsce np. w USA.
Poważną, nierozwiązaną kwestią pozostaje natomiast wspólna polityka fiskalna i solidarna odpowiedzialność za długi. Kraje, które prowadzą odpowiedzialną politykę budżetową (Niemcy, Holandia), są bardzo dalekie od tego, by gwarantować wypłacalność państw, w których podstawowym celem finansów publicznych jest utrzymanie władzy przez ekipy rządzące, a nie długoterminowy i stabilny wzrost gospodarczy. Zresztą bez odpowiednich zmian w krajach południa (edukacja, emerytury, inwestycje, rynek pracy) byłoby to całkowicie nierozsądne.
Z kolei kraje z wysokim zadłużeniem nie chcą kagańca ze strony Brukseli, a tym bardziej z Berlina, który zresztą przez wiele sił politycznych w Europie jest niesłusznie oskarżany o wykorzystanie wspólnej waluty i słabości gospodarczej krajów południa w celu zdobycia przewag konkurencyjnych zarówno w samej Unii, jak i na świecie.
Co to oznacza dla Polski?
Podstawową wadą wspólnej waluty jest fakt, że została ona wprowadzona zbyt szybko oraz objęła nieprzygotowane na nią kraje. Z tego właśnie powodu strefa euro jest niestabilna i wdrożenie, kluczowych reform (polityka fiskalna, gwarancja depozytów, jednolity system zasiłków dla bezrobotnych) jest utrudnione ze względu na wzrost pokryzysowych animozji. Czy warto więc, by Polska wchodziła do takiej strefy euro?
Odpowiedź z punktu widzenia ekonomii jest jasna. Przyłączenie się do niekompletnie zreformowanej strefy euro nie ma sensu. To przede wszystkim Niemcy, reprezentujący interesy krajów z nadwyżkami finansowymi i Francja będąca adwokatem południa, powinny porozumieć się co do podziału odpowiedzialności i ustalenia zasad rządzących przyszłą strefą euro. Będzie to wymagało bolesnych reform, na które np. Włochy nadal wydają się zupełnie nieprzygotowane.
Porażka w tych negocjacjach zwiększy napięcia w krajach, w których obowiązuje wspólna waluta. Również polityka pieniężna EBC (w tym ujemne stopy procentowe) nie wydaje się w tym momencie korzystna dla Polski i mogłaby niepotrzebnie stymulować akcję kredytową i kreować nierównowagi w gospodarce. Należy również pamiętać o innej niezwykle ważnej kwestii. Opuszczenie strefy euro jest praktycznie niemożliwe, stąd decyzja o wejściu powinna być pozbawiona pośpiechu i szczególnie wnikliwie przeanalizowana.
Bezpieczny przedpokój
Zwolennicy przystąpienia Polski do strefy euro często zwracają uwagę, że nie warto pozostawać poza stołem negocjacyjnym, przy którym rozstrzyga się kształt jednolitej waluty. Zgodnie z przyjętym traktem zobowiązaliśmy się ją przyjąć, a nie mamy w tym momencie wpływu na jej kształt.
Wydaje się jednak, że to jest błędne założenie. Przede wszystkim i tak nasza pozycja byłaby ograniczona, biorąc pod uwagę, że to głównie Francja i Niemcy ustalają porządek strefy euro. Po drugie, część reform i tak wprowadzamy. Unia Kapitałowa została zaprojektowana z myślą o wszystkich państwach Wspólnoty, a do Unii Bankowej będą mogły także przystąpić kraje spoza strefy euro. Już teraz zastanawiają się nad tym m.in. Szwecja czy Dania.
Obecnie natomiast realizujemy własną politykę pieniężną (np. odpowiedni poziom stóp procentowych), a jednocześnie złoty daje dość szybko sygnały czy nasza polityka gospodarcza zmierza w dobrym, czy też złym kierunku. Motywuje to nas do reform, wytężonej pracy i większej odpowiedzialności za własne decyzje. Prawdopodobnie np. Szwecji udało się znacznie lepiej wyjść z problemów lat 90, właśnie pozostając w symbolicznym przedpokoju, niż gdyby podjęła decyzję o wejściu do strefy euro, jak zrobiła to Finlandia.
Polska ma więc obecnie przynajmniej kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt lat, by spokojnie obserwować rozwój sytuacji w strefie euro i jak najlepiej przygotować się do przyjęcia wspólnej waluty. Im więcej w tym czasie zainwestujemy w stabilny rozwój i im bardziej zintegrujemy się z liderami naszego regionu (Niemcy, Czechy), tym nasze hipotetyczne uczestnictwo w strefie euro będzie bezpieczniejsze i korzystniejsze nie tylko dla Polski, ale dla całego obszaru jednolitej waluty.