W tym tygodniu prawdopodobnie zakończą się konsultacje dotyczące nałożenia na Chiny kolejnej transzy ceł przez USA. Do tej pory spór pomiędzy Waszyngtonem oraz Pekinem można było nazwać potyczką. Jeżeli jednak zapowiedzi Białego Domu się zrealizują, to będziemy mieli do czynienia z prawdziwą wojną handlową pomiędzy mocarstwami - pisze Marcin Lipka, główny analityk Cinkciarz.pl.
Niecałe dwa miesiące temu Biuro Przedstawiciela Handlowego USA (USTR) opublikowało listę tysięcy produktów importowanych z Chin, które mogą być objęte dodatkowymi obostrzeniami handlowymi. Najpierw dodatkowe cła na towary o wartości 200 mld dolarów sprowadzane z Państwa Środka miały wynosić 10 proc.
Na początku sierpnia administracja Białego Domu podwyższyła stawkę i rozpoczęła konsultacje z przedsiębiorcami biorącymi udział w wymianie handlowej z Chinami o nałożeniu nie 10, ale 25-procentowych ceł. Dziś akurat te konsultacje się kończą, co oznacza, że dosłownie na przestrzeni godzin dowiemy się, czy rozpocznie się prawdziwa wojna handlowa pomiędzy mocarstwami, czy też jest szansa na wznowienie negocjacji.
Koniec z przymykaniem oka
Pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Chinami od lat trwa gorący spór. Przede wszystkim dotyczy on wymuszania przez Pekin transferu technologii podczas inwestycji na terenie Państwa Środka. USA, podobnie zresztą jak inne rozwinięte kraje, wyraża niezadowolenie z nieszanowania własności intelektualnej przez Chiny, co generuje olbrzymie straty dla amerykańskiej gospodarki.
Amerykanie nie są również zadowoleni, że chińskie przedsiębiorstwa państwowe często ograniczają dostęp w przetargach tylko krajowym podmiotom. Przez wiele lat te kwestie były jednak traktowane z większym lub mniejszym przymrużeniem oka ze względu na fakt niskich kosztów pracy w Chinach i olbrzymiego rynku wewnętrznego.
Od kilku lat jednak chińskie firmy zaczęły zdobywać serca globalnych konsumentów. Dodatkowo Pekin zaczyna nabywać także aktywa na świecie i powiększa swoje wpływy w regionie. Taryfa ulgowa z przymykaniem oka na „grzeszki” kraju rozwijającego się dobiega końca, co jednak przebiega w dość burzliwy sposób.
Część globalnych przedsiębiorstw za cłami
Wydawać by się mogło, że wyższe cła na towary importowane z Chin nie są w smak amerykańskim korporacjom, które korzystają z nadal stosunkowo taniej siły roboczej. Wyższe cła również częściowo będą musiały zostać skompensowane przez amerykańskie firmy lub część produkcji zostanie przeniesiona do innego kraju. Generuje to więc dodatkowe koszty dla przedsiębiorstw z USA.
„Financial Times” donosi jednak, że niektóre międzynarodowe korporacje są zadowolone, że celne przepychanki mogą finalnie zmniejszyć restrykcje w dostępie do chińskiego rynku czy zmienić niezrozumiałe procesy regulacyjne. Niektóre problemy są nierozwiązane od 30 lat - twierdzą osoby cytowane przez “FT”.
Żeby jednak doszło do przełomu, konflikt prawdopodobnie jeszcze bardzo wyraźnie się zaostrzy, zanim zostanie rozwiązany. Tym zaostrzeniem może być właśnie nałożenie kolejnej tury ceł na chińskie produkty ze strony USA.
Lokalna polityka w grze
Nie da się ukryć, że kwestia sporu z Chinami jest także wykorzystywana do bieżących rozgrywek politycznych. Straty związane z deficytem handlowym w wymianie towarowej z Państwem Środka przestawiane przez kluczowych członków amerykańskiej administracji są bardzo poważnie przesadzone. Nie biorą oni pod uwagę nadwyżki w wymianie usług pomiędzy krajami, zysków amerykańskich przedsiębiorstw na terenie Chin oraz zagranicznego wkładu w towary, które jedynie są składane na terenie Państwa Środka, a nie faktycznie tam produkowane.
Zmniejszenie deficytu handlowego stało się jednak dla obecnej administracji jednym z podstawowych celów, co także oznacza, że przed listopadowymi wyborami do Kongresu skrzydła republikanów wspierające prezydenta Donalda Trumpa mogą liczyć na bardziej agresywne podejście do Chin ze strony Białego Domu. To kolejny argument za tym, by dalsze obostrzenia celne zostały wprowadzone.
Chiny są pod ścianą
Innym elementem sprzyjającym bardziej agresywnemu podejściu ze strony Białego Domu jest fakt, że to Chiny na długotrwałej wojnie celnej mogą stracić znacznie więcej niż USA. Przede wszystkim wynika to z faktu, że chińska gospodarka jest znacznie bardziej uzależniona od eksportu do USA niż odwrotnie.
Dodatkowo mimo niezwykle dynamicznego rozwoju chińskiej gospodarki w ostatnich 30 latach i dołączeniu do gospodarczych mocarstw, Chiny nadal potrzebują zagranicznego kapitału. Pekin nie może sobie pozwolić na zbyt gwałtowne reakcje w stosunku do USA (np. długotrwały bojkot amerykańskich towarów czy rozszerzenie pozacelnych obostrzeń), gdyż nie tylko kapitał z USA zacznie omijać Chiny, ale zrobią to także inni inwestorzy z krajów rozwiniętych.
Izolacja dla Chin byłaby katastrofą i pogrzebaniem ambitnych założeń przedstawionych w planie „Made in China 2025”. Stany Zjednoczone zdają sobie z tego sprawę, co także oznacza, że ich pozycja negocjacyjna jest na tyle silna, by zaryzykować kolejną rundę ceł.
Wojna praktycznie pewna
Wiele więc wskazuje na to, że Stany Zjednoczone ogłoszą dodatkowe cła na import z Chin. Niewykluczone również, że w najbliższym czasie całość chińskiego importu będzie objęta obostrzeniami handlowymi przez USA.
Reakcja rynków na te doniesienia prawdopodobnie wzmocni dolara, osłabi chińskiego juana i zaszkodzi złotemu zarówno poprzez pogorszenie się sentymentu na akcjach, jak i wspomniane już wzmocnienie się amerykańskiej waluty.
Dużym znakiem zapytania pozostaje, jak długo ta kwestia będzie rozgrywana przez obie strony konfliktu. Wydaje się jednak, że dopiero silne spadki na amerykańskiej giełdzie lub zauważalne zmniejszenie aktywności gospodarczej w Chinach może sprawić, że relacje pomiędzy mocarstwami się ustabilizują, a sporne kwestie zostaną rozwiązane.
Do tego czasu jednak niepewność może górować nad rynkami, czego największymi ofiarami będą gospodarki, które już teraz są pod presją (Argentyna, Brazylia, RPA czy Turcja). Słabszy także może być złoty, zwłaszcza, gdyby na obawie o Chiny zaczęła tracić silnie uzależniona od nich Unia Europejska.