Aby gospodarka przetrwała czas pandemicznych obostrzeń, rządy państw i banki centralne zdecydowały się na pomoc finansową w skali, która wcześniej wydawała się niewyobrażalna. W efekcie na rynkach pojawiło się mnóstwo tzw. taniego pieniądza, co przy wychodzeniu z koronawirusowej zapaści przełoży się na wzrost inflacji. Okazuje się teraz, że jest to trend, w którym inwestorzy widzą źródło zysku – pisze Bartosz Sawicki, analityk Cinkciarz.pl.
Zapowiedzi wzrostu inflacji nie trzeba szukać daleko. W Polsce jej dynamika przez kilkanaście miesięcy z rzędu była powyżej celu Narodowego Banku Polskiego. W grudniu spadła minimalnie poniżej 2,5 proc. rok do roku, ale na początku 2021 r. wyraźnie przyspiesza. W poniedziałek, 15 lutego GUS poinformował, że w styczniu br. ceny koszyka dóbr konsumenckich były o 2,7 proc. wyższe niż przed rokiem. Choć podbicie wskaźników presji cenowej można częściowo przypisać „podatkowi cukrowemu” i wzrostowi stawek za energię elektryczną, to wpisują się one w tendencje globalne, widoczne gołym okiem także w Europie. Ceny w Niemczech, Norwegii i wielu innych państwach rosną szybciej, niż zakładano. Inflacja w Polsce nie będzie dawać za wygraną, przejściowo przekraczać może nawet 3,5 proc. rok do roku. Jest to jeden z kluczowych argumentów za utrzymaniem stóp procentowych przez RPP na niezmienionym poziomie.
Rynki finansowe także stawiają na inflację
Powrót inflacji, reflacja, trend reflacyjny – rynki finansowe od tygodni odmieniają te sformułowania przez wszystkie przypadki. Co stoi za tymi pojęciami?
Chodzi o ogólnoświatowy powrót inflacji. Ceny, zwłaszcza w gospodarkach rozwiniętych, mają rosnąć zdecydowanie szybciej, niż się do tego przyzwyczailiśmy w ostatniej dekadzie. Tendencja ta ma towarzyszyć wychodzeniu z covidowego dołka i być spotęgowana wysiłkami rządów i banków centralnych, które wszelkimi dostępnymi środkami walczą ze skutkami pandemii. Rządy były zmuszone głęboko sięgnąć do kieszeni, a banki centralne w wielu przypadkach przekroczyć granice, które wcześniej wydawały się nieprzekraczalne. Gdzie tylko było to możliwe, koszt pieniądza ścięto do zera. Zastosowano narzędzia, których rezultatem jest gwałtowne pęcznienie aktywów w rękach banków centralnych.
Od globalnego kryzysu finansowego (2007-2009) władze monetarne były w dużej mierze osamotnione na froncie walki o wspieranie koniunktury. Nie mogły liczyć na wsparcie zaciskających fiskalnego pasa rządów. W rezultacie łagodzenie polityki sprowadzało się do zwiększania płynności w systemie finansowym. Tym razem rządy ruszyły z fiskalną odsieczą, a efektem połączenia wysiłków już jest i nadal będzie gwałtowny wzrost podaży pieniądza.
W obliczu pandemii rządy zmieniły stanowisko o 180 stopni i przestały bać się przyrostu długu. Przykładowo, Unia Europejska przeznaczy na walkę z gospodarczymi skutkami pandemii łącznie 1,8 biliona euro w ramach nowego budżetu i Funduszu Odbudowy. Co więcej, przełamany został wieloletni opór przed uwspólnotowieniem ryzyka kredytowego. Dobitnie obrazuje to, jak mocno zmieniło się nastawienie względem ekspansji fiskalnej.
W rezultacie dominującym motywem inwestycyjnym na 2021 r. jest oczekiwanie, że odbicie gospodarek z pandemicznego dołka napędzane gigantycznym wsparciem bodźca fiskalnego oraz ekstremalnie łagodną polityką banków centralnych będzie skutkować właśnie nasileniem się presji inflacyjnej. Gra na wyższą inflację nie jest jedynie pieśnią przyszłości. Przyjmuje wręcz postać rozpędzonej kuli śnieżnej. Już teraz globalne ceny żywności mierzone indeksem Organizacji Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa są nie tylko o niemal jedną czwartą wyższe niż w pandemicznym dołku, ale także najwyższe od 2014 r. Tylko w tym roku ropa na giełdzie w Londynie podrożała o ponad 20 proc., a baryłka kosztuje ponad 63 dolary, mimo że w mocy pozostają restrykcje ograniczenia tłumiące popyt na paliwa.
W otoczeniu, którego podstawową cechą są jednoznacznie ujemne realne stopy procentowe (rosnąca inflacja przy zerowych stopach banków centralnych), uczestnicy rynku stawiają na wysokie stopy zwrotu na rynkach akcji, surowców oraz napływy kapitału na rynki wschodzące. Nieodzownym punktem jest też spadek cen obligacji skarbowych, zwłaszcza długoterminowych, np. o dziesięcioletniej zapadalności.
A co na to dolar?
Początkowo kluczowym elementem reflacyjnej układanki miał być słaby dolar. Jednak w styczniu popularność zaczęły zyskiwać tezy, że Rezerwa Federalna porzuci ratunkową politykę, której fundamentami są zerowe stopy procentowe oraz skup obligacji i instrumentów związanych z rynkiem nieruchomości w tempie minimum 120 mld dolarów na miesiąc. Doprowadzić miały do tego silny wzrost gospodarczy i rosnące zagrożenia wybuchem inflacji.
Międzynarodowy Fundusz Walutowy szacuje dynamikę PKB w 2021 r. na ponad 5 proc. i to bez uwzględnienia wpływu szykowanego przez administrację Joe Bidena pakietu fiskalnego. Przypomnijmy, że w dużej mierze bazuje on na transferach socjalnych, a wartością odpowiadać może 8-9 proc. największej światowej gospodarki.
Rezerwa Federalna nie pozwoli jednak, by inwestorzy zaczęli obstawiać szybką zmianę kursu. Będzie robić wszystko, by zapobiec korzystnemu dla dolara gwałtownemu wzrostowi rentowności obligacji skarbowych. Zresztą ostatnie dane z rynku pracy w USA brutalnie przypomniały, że zatrudnienie jest wciąż niemal 10 mln etatów niższe niż przed wybuchem pandemii, a inflacja na starcie roku rozczarowuje, co ewidentnie odebrało dolarowi czar. Presja cenowa nie okazuje żadnych oznak wymykania się spod kontroli. Nie ma zatem podstaw, by inwestorzy rzucali swoimi działaniami rękawicę Rezerwie Federalnej, kontestując oficjalną komunikację.
W szerszej perspektywie gospodarcza dominacja USA nad innymi państwami rozwiniętymi, a także strefą euro, nie pozwoli w takiej sytuacji na umocnienie dolara. Siła odbicia koniunktury w największej światowej gospodarce będzie raczej podsycać apetyt na szukanie wysokich stóp zwrotu na ryzykownych rynkach. Powinna zatem oznaczać odwrót od amerykańskiej waluty i kontynuację jej osłabienia, lecz pewnie w tempie wolniejszym niż w 2020 r.
Jeśli nie dolar, to…
Długo faworytem inwestorów była wspólna waluta. W 2020 r. jej wartość względem dolara podniosła się aż o 8 proc. Jeszcze na początku stycznia za euro płacono ponad 1,23 dolara – najwięcej od 2018 r. Jednak rynki finansowe straciły część wiary w fundamenty tej tendencji. Po pierwsze, jest ona nie w smak Europejskiemu Bankowi Centralnemu, który straszy rynki wizją obniżki stóp procentowych. Po drugie, mianem rozczarowania pierwszego kwartału można śmiało określić wolny przebieg europejskiego programu szczepień na Covid-19.
To, co jest ciężarem dla wspólnej waluty, czyli walka o szybkie i trwałe zniesienie restrykcji i perspektywy polityki pieniężnej, winduje funta. W Wielkiej Brytanii akcja szczepień przebiega sprawniej niż w UE. Niemal co czwarty Brytyjczyk został już zaszczepiony (dla porównania: niespełna co dwudziesty mieszkaniec UE jest już po szczepieniu), a Bank Anglii odżegnuje się od potrzeby sięgnięcia po ujemne stopy procentowe. Sprawia to, że waluta, z której zdjęto balast ryzyka bezumownego brexitu, wiedzie prym na rynkach finansowych. Kurs funta utrzymuje się w okolicy 5,15 zł i na razie nie widać przesłanek, żeby ten stan miał się odmienić. Wśród innych walut faworytem do skorzystania na tendencjach reflacyjnych jest np. korona norweska, a siłę zdobytą w 2020 r. powinny utrzymać korona szwedzka czy dolar australijski.
Złoty na uboczu globalnych tendencji
Opisywane środowisko sprzyja przepływowi kapitału w kierunku rynków wschodzących i było również korzystne dla złotego, ale do czasu. Polska waluta w IV kwartale ub.r. mocno zyskiwała względem euro i dolara, ale tendencje te przerwał bank centralny. Groźba interwencji walutowych ze strony Narodowego Banku Polskiego utrzymuje kurs euro blisko 4,50 zł. Tolerancja władz monetarnych dla niższych poziomów kursu powinna rosnąć wraz z postępem programu szczepień i pojawianiem się ewidentnych oznak wychodzenia gospodarki z dołka. Złoty staje zatem przed szansą, by nadrabiać stracony w ostatnich tygodniach dystans, ale zapewne przyjdzie na to poczekać do wiosny.